Reportaż przed cyfrą
Radio jest ulotne napisałyśmy we wstępie do książki “Zdarzyło się naprawdę”, która ukaże się w czerwcu. Dlatego zdecydowałyśmy się zatrzymać w czasie naszych bohaterów i ich historie. Chociaż to nie do końca prawda z ulotnością, bo po emisji reportaż radiowy można przecież znaleźć w internecie. A jak to było kiedyś?
Często jestem pytana przez młodych dziennikarzy: “A ty pamiętasz jeszcze taśmę?” I słuchają naprawdę w skupieniu mojej odpowiedzi, kręcąc głową z niedowierzaniem: “Jak się udawało zrobić reportaż radiowy bez komputera?” Dziś pierwsza część opowieści na ten temat. Część druga to będzie podcast z Ernestem Zozuniem, z którym robiłam reportaże jeszcze przed cyfrą.
Co trzeba było zrobić przed nagraniem pierwszego reportażu?
Wielki regał
Pamiętam pokój redakcji reportaży literackich na drugim piętrze budynku przy Myśliwieckiej. Teraz Studio Reportażu i Dokumentu w którym pracuję, znajduje się dokładnie dwa piętra niżej niż dawna redakcja. Zaraz przy wejściu stał wysoki i szeroki regał, pełen taśm z reportażami. Tymi najlepszymi, najciekawszymi, najbardziej nowatorskimi. Niepisanym obowiązkiem osoby, która chciała współpracować z redakcją było przesłuchanie tych taśm. A później można było porozmawiać o danej opowieści z jej autorem albo kimś, kto miał czas na rozmowy. Ja najczęściej wtedy rozmawiałam z Krystyną Melion.
Pamiętam jak byłam podekscytowana po wysłuchaniu Krystyny Melion i Marii Rosa Krzyżanowskiej – „Dwie godziny, 40 minut i 15 sekund byłem z narzeczoną”. Od tego momentu wiedziałam, że takie właśnie reportaże chcę robić. Nieco bulwersujące, oryginalne w formie, bardzo bliskie życiu. Krysia uświadomiła mi wtedy, że jeśli chodzi o formę reportażu to wolno mi wszystko. Ogranicza mnie tylko własna wyobraźnia. A potem zaserwowała mi do słuchania swoje: „Cygańskie largo” i „One nie lubią ciszy”. Ależ to na mnie podziałało motywująco, żeby kiedyś osiągnąć taki poziom relacji z bohaterami.
Ale nie tylko jej reportaże robiły na mnie wrażenie. Pamiętam reportaż radiowy Witolda Zadrowskiego – „Dachoman”, a także Adama Wielowieyskiego i Witolda Zadrowskiego – „Trzy opowieści o ziemi i niebie”, oraz Wiesława Janickiego „Starzy ludzie wyczekują”. Co dawało takie słuchanie?
- uświadomienie sobie, jak dużo można opowiedzieć o świecie poprzez jeden los,
- zrozumienie, że radio to czarowanie dźwiękiem,
- postanowienie, że chcę opowiadać poruszając serca i wyobraźnię
A jak jest teraz? Nie ma już tej szafy, reportaże z taśmy są na płytach, które nie są ogólnie dostępne. Współpracownicy i praktykanci nie mają obowiązku ich słuchania. Najczęściej nawet nie wiedzą o ich istnieniu. Ale kto naprawdę chce posłuchać tych najlepszych, najciekawszych reportaży znajdzie je bez trudu:
- w internecie REPORTAŻE, KTÓRE WARTO ZNAĆ
- w wydanej niedawno ANTOLOGII POLSKIEGO REPORTAŻU RADIOWEGO
Gorzej z rozmowami o tych reportażach, bo w tej chwili reporterzy pracują głównie w domu. Ciężko ich spotkać w radiu. Dlatego tak ważne jest uczestniczenie w rozmaitych seminariach, które odbywają wielokrotnie w ciągu roku w Polsce. Wpiszcie sobie w kalendarz Ogólnopolskie Seminarium Reportażystów Radiowych w Warszawie- 11-13.09.2019
Pisałyśmy też o jesiennym seminarium z 2018 roku
Podglądanie najlepszych
Pamiętam moją radość, gdy pewnego dnia Jerzy Swalski zaproponował mi wyjazd do Radomia do fabryki Radoskóru, abym mogła podpatrzeć jak nagrywa. Niestety poza tą radością, że mogę doświadczonego reportera podglądać w pracy, nic więcej nie zapamiętałam. No może tylko spotkanie z kierowcą radiowym Henrykiem Kupcem. Bo wtedy w delegację jeździło się tylko z kierowcami. Czasami to oni często zajmowali się sprzętem, tzn nagrywali rozmowy. Magnetofon marki Uher był dosyć ciężki. Heniu był zawsze w długim, granatowym płaszczu, którego raczej nie zdejmował. Bardzo chętnie przysłuchiwał się rozmowom. Zachodzę w głowę czasami jak udawało mi się nawiązywać relacje z rozmówcami, gdy obok siedział mężczyzna, który nic nie mówił. Albo czasami ziewał czy kręcił się znudzony. O kierowcach opowiem więcej w części dotyczącej wyjazdów w Polskę w latach 90-tych.
Kilka lat później mistrzyni Janina Jankowska zaproponowała, bym towarzyszyła jej w pracy nad opowieścią o uchodźcach w Polsce. I tu już pamięć mnie nie zawodzi. Było to krótko po tym, jak dostałam etat w redakcji reportaży. Po pierwsze zobaczyłam jak Janka szybko nawiązuje kontakt z uchodźcami, jak bardzo jest skoncentrowana podczas rozmowy z nimi i szybko dociera do sedna sprawy. Asystowałam jej podczas nagrań w Urzędzie Do Spraw Cudzoziemców. Uczyłam się, jak przekonać urzędników, by mówili najprostszym językiem, nie byli tacy oficjalni i ogólnikowi.
Uwieńczeniem pracy była zobaczenie jak reportaż radiowy jest realizowany w studiu. Realizatorem był znakomity Marek Dalba. I do dziś pamiętam mój zachwyt nad początkiem, który wymyśliła Janka. Chyba to było tak: słychać było odgłosy nadjeżdżających trzech różnych pociągów. Na tle każdego pociągu mówiła inna osoba. Jakieś krótkie, bardzo ważne zdania. Do tego charakterystyczna bałkańska muzyka. Wyczarowała w ten sposób obraz uchodźców przyjeżdżających do Polski z południa Europy. Pamiętam jak niezwykle inspirujące i ważne było to, co usłyszałam. Połączenie słowa, dźwięków i muzyki.
A dziś? Pracuję od czasu do czasu z młodszymi, by mogli skorzystać z mojej wiedzy. W ten sposób idę śladem moich dawnych mistrzów. Jak to zrobić, by doszło do takiej współpracy napisałam w artykule JAK ZOSTAĆ DZIENNIKARZEM:
Na blogu znajdziecie artykuły poświęcone mojej współpracy z najmłodszymi: Moniką Krasińską i Agnieszką Szwajgier.
Znajdowanie tematu bez komórek, internetu, maili
Naprawdę musiałam się dłużej zastanowić, by przypomnieć sobie świat bez internetu i komórek. Jak ja wtedy znajdowałam tematy?
Po pierwsze rozmowy ze znajomi. Oni do dziś wiedzą, że jestem ciągle spragniona dobrych opowieści i ciekawych ludzi. I od czasu do czasu podsuwają mi pomysły.
Przychodziły też listy do redakcji. Wtedy nie było jeszcze Zetki RMF, TVN, Polsatu i innych prywatnych stacji, Było Polskie Radio i TVP. Ci, którzy chcieli pomocy od dziennikarzy pisali listy albo do radia albo do telewizji. Oczywiście do dziś dostajemy maile z propozycjami tematów od słuchaczy. Ale wtedy było tego o wiele więcej.
Był też tak zwany dział wycinków w radiu. Mieścił się w budynku na Malczewskiego. Zatrudnione w nim osoby wycinały nożyczkami artykuły z gazet i je segregowały. Pamiętam jak poprosiliśmy z Ernestem o wycinki o generale Kuklińskim i dostaliśmy 2 grube teczki.
W tym dziale była też zgromadzona prasa z całego kraju. Kiedyś, gdy szukałam jakiegoś tematu na reportaż, poprosiłam o prasę z Kaszub. Przejrzałam numery bodajze z całego miesiąca, aż trafiłam na małą notatkę, że na Kaszubach w wielu miejscach będą zlikwidowane linie kolejowe. Pojechaliśmy więc z Ernestem zobaczyć jak się żyje bez transportu kolejowego. Jeździliśmy stopem i autobusami. Okazało się, że z wielu miejscowości w weekendy czy po godz 17 już się nie wyjedzie. Tak powstała opowieść “Od Lipusza do Korzybia”.
Pamiętam, że Krysia Melion przez wiele lat kupowała tygodnik Angora i z niego wycinała artykuły, czasem krótkie notki i rozdawała w redakcji jako propozycje tematów.
No dobrze, a jak już znalazłam temat, to jak umawiałam się na spotkania? Nie zawsze dostawałam przecież numer stacjonarnego telefonu. Z pomocą przychodziły albo książki telefoniczne albo jechało się w ciemno. Ten drugi sposób bardzo lubiłam. Wystarczyło, że znałam ulicę przy której mieszkała dana osoba. Wędrowałam wtedy od klatki do klatki i dopytywałam o numer mieszkania. Przy tej okazji można było nagrać ciekawe rozmowy. I uwaga! Wtedy nie było domofonu. Wchodziło się bez przeszkód na klatkę, dzwoniło do przypadkowego mieszkania, ktoś otwierał drzwi i już się nawiązywała relacja. Tylko od tego czy reporter potrafił przekonać do siebie danego mieszkańca zależało, co uzyskał. Uwielbiałam te spotkania i ten dreszczyk emocji. Kto otworzy drzwi i co z tego wyniknie? Czy dotrę do swojego bohatera?
Poza tym było duże prawdopodobieństwo, że przez telefon ktoś się nie zgodzi na nagranie. Ale gdy zjawiałam się nagle u kogoś w domu, mówiłam, że dotarłam tu aż z Warszawy, nie spotkałam się z odmową.
Taki sam dreszcz emocji miałam, gdy kilka lat temu postanowiłam odnaleźć bohaterkę reportażu sprzed 20 lat. Chciałam zobaczyć jak zmieniło się jej życie. Gdy ją poznałam, w rodzinnym Nadarzynie mówiono o niej “siostra bandyty”. Po tych 20 latach dawne określenie bandyci zmieniono na Żołnierzy Wyklętych. Nie miałam numeru komórkowego, nie pamiętałam przy jakiej ulicy mieszkała. Ale mam zwyczaj zachowywania notesów z poszczególnych lat i do nich do dziś wpisuje numery telefonu bohaterów moich reportaży. Komórki są zbyt zawodne. Znalazłam stary kalendarz, a w nim numer domowy. Z niepewnością i podnieceniem zadzwoniłam. I tak, telefon jeszcze był aktywny.
Tak powstał radiowy reportaż “ 70 lat nadziei”. Był dla mnie bardzo ważny, dlatego tę historię opowiedziałam w książce, którą napisałyśmy z Katarzyną.
Tu jest link do książki, która ukaże się w wydawnictwie Znak.
Wkrótce w części 2 opowiemy z Ernestem Zozuniem jak się montowało na taśmie, realizowało nagrania w studiu, jak się jechało w delegację bez rezerwacji na Bookingu, a restauracje i sklepy zamykano bardzo wcześnie.
A może coś jeszcze was ciekawi? Piszcie w komentarzach.
Hanna
3 komentarze
a · 6 maja 2019 o 15:09
Brzmi ciekawie. Czekamy na książkę.
Hanna Bogoryja-Zakrzewska · 6 maja 2019 o 18:02
My też:)
Torba Reportera - Reportaż w praktyce · 2 września 2019 o 18:12
[…] O tym, jak wyglądała praca w radiu, zanim pojawiła się cyfra, możecie przeczytać we wpisie na blogu TUTAJ […]